13-21 maja 2004
GROSSGLOCKNER ZDOBYTY !
24 kwietnia o godzinie 5 rano z Obornik Śląskich
wyruszyła wyprawa na Grossglockner, najwyższy szczyt Austrii. Zorganizował ją ksiądz
Grzegorz Skałecki z parafii pw. św. Judy Tadeusza i Antoniego Padewskiego. Wzięło w niej udział siedem osób. Miałam zaszczyt być wśród nich.
Podróż do celu
Wyprawie przyświeca piękny cel: wejście na
Grossglockner (w polskim tłumaczeniu "Wielki Dzwonnik") w dniu 1 maja, w
którym - jak wszyscy doskonale wiemy - mieliśmy stać się członkami Unii Europejskiej. Patronem wyprawy jest burmistrz
gminy Oborniki Śląskie Paweł Misiorek.
Wyruszamy w deszczowy, sobotni poranek. Jadąc przez
Wrocław, Jelenią Górę i Szklarską Porębę po drodze zabieramy pozostałych
uczestników wyprawy. Na granicy z Czechami stoimy w komplecie: Amelia Pasternak,
Magdalena Miernik, Grzegorz Skałecki, Paweł Pietkiewicz, Artur Ludwig (zwany dalej
Foką) Zbigniew Górski i ja, Justyna Pobiedzińska. Amelia, ksiądz Grzegorz, Paweł i
Zbyszek byli już razem na Mont Blanc w czerwcu zeszłego roku. Zbyszek i Foka są
ratownikami GOPR. Zbyszek zajmuje się również oprowadzaniem wycieczek po górach. Tylko
dla mnie i Magdy ten wyjazd ma być pierwszym kontaktem z wysokimi górami. Co
prawda byłam kiedyś w Tatrach i nawet stanęłam na
szczycie Kasprowego Wierchu, ale wjechałam tam kolejką. Nie liczy się.
Na to, żeby załatwić sprzęt, mamy tydzień. Każdy musi mieć specjalistyczny sprzęt: uprząż, raki, kijki, kask, czekan, latarkę czołówkę,
specjalne oddychające i ciepłe ubrania, małą butlę gazową, namiot, grubą karimatę,
folię NRC chroniącą przed wyziębieniem organizmu, śpiwór z ekstremum do minus 25
stopni Celsjusza, dobre okulary słoneczne, termos, leki... Lista jest długa, a plecak
tylko jeden. I jedne ramiona, które muszą go wnieść na wysokość niemal czterech kilometrów: Grossglosckner wznosi się na 3798 m n.p.m.
Podróż trwa jedenaście godzin. Ostatnia część
podróży robi na mnie wielkie wrażenie - jedziemy wysoko,
coraz wyżej, droga wije się pomiędzy pionowymi skałami, co chwila jakieś
spektakularne przepaście, maleńkie miasteczka gdzieś nisko na dole, wreszcie
ośnieżone szczyty. Mijamy Kals i po godzinie jazdy jesteśmy u podnóża
"naszej" góry. Pensjonat, w którym spędzimy noc, znajduje się na wysokości
1900 metrów. Szybko robimy kolację, przepakowujemy plecaki i idziemy spać.
Pociesza mnie myśl, że następnego dnia mamy do przejścia
tylko jeden kilometr wyżej. Następną noc planujemy spędzić w Stüdlhütte,
schronisku znajdującym się na wysokości 2802 m n.p.m.
Dzień próby
Budzimy się rano. Przez kilka następnych dni będziemy
wstawać o świcie i kłaść się spać mniej więcej o 21.00.
Pakujemy do plecaków jedzenie (drodzy sponsorzy, jesteśmy Wam bardzo wdzięczni!).
Ksiądz Grzegorz odprawia polową mszę świętą, wzbudzającą wielki aplauz wśród
właścicieli pensjonatu - Austriacy są bardzo religijnym narodem, czego wyraz można
znaleźć w licznych kapliczkach i krucyfiksach, poustawianych gęsto przy drogach, domach, a nawet w restauracjach. Koło 9.00
jesteśmy na drodze na Grossglockner. Nie straszne nam napisy ostrzegające przed
schodzącymi lawinami, ani śnieg, którego miejscami leży po kilka metrów, ani
przenikliwy, zimny wiatr. Pogoda nie jest najlepsza, ale w końcu są z nami ratownicy
GOPR. Gdyby było naprawdę niebezpiecznie, nie poszlibyśmy.
Po półgodzinie marszu wysoko majaczy mi mały domek.
Naiwnie mam nadzieję, że to już nasze schronisko. Kiedy po mniej więcej dwóch
godzinach tam dojdziemy, okaże się, że to nawet nie połowa drogi. Koło chaty robimy
chwilę przerwy i ubieramy raki, bo zaczyna się robić bardzo ślisko i stromo. Pierwszy idzie Zbyszek, potem my z Magdą,
wreszcie ksiądz Grzegorz, Amelia i Foka. Z czasem całkiem stracimy się z oczu i naszym
jednym przewodnikiem będzie Paweł. Na szczęście ma przy sobie GPS (elektroniczne
urządzenie do nawigacji), więc nie ma szans, że się zgubimy.
Idzie się coraz trudniej, tym bardziej, że jako jedyne
nie mamy nart, ani nawet rakiet śnieżnych. Raz po raz zapadamy się w śnieg. Ksiądz
Grzegorz i Amelia mają rakiety, Foka, Paweł i Zbyszek wchodzą na nartach turowych, tzw.
fokach, które umożliwiają wspinanie się pod górę. Podczas wspinaczki na nich
mięśnie pracują tak, jak przy wchodzeniu po schodach i - co chyba najważniejsze -
człowiek nie zapada się w śnieg. A wygrzebywanie się z ciężkim plecakiem z zaspy,
która sięga po pas, jest zadaniem trudnym i bardzo męczącym. W pewnej chwili Magda
wpada prawą nogą w szczelinę lodowca. Za nic na świecie nie może jej stamtąd wyjąć.
Nie wiem jak jej pomóc. Dookoła mgła, pada gęsty śnieg,
cicho jak makiem zasiał. Magda wpada na pomysł, żeby odkopać uwięzioną kończynę kijkami narciarskimi. Kopiemy. Zaraz pojawia
się nasz anioł stróż w postaci Pawła i pomaga Magdzie wyjść cało z opresji.
Żartujemy, że tym razem proteza nie będzie potrzebna, choć przez chwilę to lodowe więzienie wyglądało naprawdę groźnie.
Znów wędrówka: żmudna, wyczerpująca, jest tak stromo,
że śnieżną ścianę mam prawie przed twarzą. Wykopywanie ze śniegu, znów dwa kroki,
znów pułapka i człowiek ląduje po pas w śniegu... Paweł widzi, że już ledwo
powłóczymy nogami i próbuje nas pocieszyć.
- Jeszcze tylko jakieś dwieście pięćdziesiąt metrów - odczytuje z GPS.
Myślimy sobie, że jeszcze pół godziny, a będziemy na
miejscu.
- Dwie, trzy godziny i dojdziemy - studzi naszą radość.
- A jeśli stamtąd schodziłaby lawina, uciekajcie na lewo -
wyjaśnia.
Jestem przerażona. Mimo wszystko idę dalej, bo wiem, że
nie mam innego wyjścia. Po chwili czuję, że chce mi się spać tak, jak jeszcze
nigdy w życiu. Za tym uczuciem pojawia się przemożna
chęć położenia się. Gdziekolwiek, choćby
w tym śniegu, wszystko mi jedno. Gdzieś w głowie kołacze
mi się myśl, że takie pomysły kończą się zamarznięciem. Nieważne. Spać.
Nic innego się nie liczy.
Teraz jest tak stromo, że przystajemy co cztery - pięć
kroków, opieramy się na kijkach i próbujemy złapać
oddech. Serce bije mi jak wróblowi i ani myśli się
uspokoić. Uporczywa myśl o spaniu nie opuszcza mnie
ani na chwilę. Czuję coraz większą obojętność, już ze sobą nie rozmawiamy, postać Pawła raz po raz ginie we mgle. Zastanawiam się, co ja tu
właściwie robię i po co mi były te cholerne Alpy?
Ostatni odcinek jest najtrudniejszy. Trzeba iść
zakosami, bo prosto pod górę jest zbyt stromo. Ciało
zaczyna mi odmawiać posłuszeństwa, brakuje mi
powietrza, plecak ciąży niemiłosiernie. Kiedy wreszcie Paweł pokazuje nam schronisko,
mam ochotę całować ziemię, a raczej śnieg. Będę
żyć.
Szłyśmy osiem godzin.
Stüdlhütte, 2802 m n.p.m
Dla jednych to zwykłe schronisko, dla mnie i Magdy -
miejsce, w którym spędzimy dwa następne piękne dni, fotografując zapierającą dech w
piersiach panoramę Alp, alpejskie ptaki, mchy, sople lodu, chmury... Nie pójdziemy
dalej. Noc dała nam się we znaki: będąc pierwszy raz tak wysoko miałyśmy kłopoty z
oddychaniem. Choroba wysokościowa teoretycznie zaczyna się od 3000 m, ale wszystkie
objawy wskazują, że nas dopadła 198 m niżej. Kiedy rano Zbyszek spina liną księdza,
Magdę, Amelię i mnie, podaje mi czekan i mówi, że kiedy zacznę spadać, mam go
wbić w śnieg
(uważając, żeby nie wbić go sobie w brzuch), dociera do mnie, że to nie przelewki. Idę jeszcze przez jakieś dwadzieścia
metrów, usiłując złapać oddech. Z każdym krokiem
coraz wyraźniej czuję paraliżujący strach. Boję się spojrzeć w prawo, na
niemal pionową ścianę kończącą się hen daleko w dole.
Analizuję gorączkowo wszystkie za i przeciw: jestem niedoświadczona, mam kłopoty z
oddychaniem, nie mam dobrego sprzętu, za lekkie buty, ktoś wspominał o zagrożeniu
lawinowym. Mam świadomość, że nie zawrócę sama,
bo tam, gdzie jesteśmy, nie chodzi się bez asekuracji. Jeśli zdecyduję się pójść,
jest szansa, że stanę się wielkim ciężarem dla reszty
grupy. Wiem, że jeśli pojawia się lęk, trzeba go słuchać. "Wracam",
decyduję i od razu głośno to mówię. Ambicje ambicjami,
ale ja chcę żyć. Magda stoi przed dylematem, jaką
podjąć decyzję: iść czy wrócić. Foka i Paweł mówią o
naszym braku doświadczenia. We dwie wracamy do schroniska.
Po kilku godzinach wracają Zbyszek i Paweł. Nikomu nie
udało się wejść. Okazuje się, że Grossglockner
jest o wiele trudniejszy niż Mont Blanc i żeby go zdobyć, trzeba zacząć wędrówkę o świcie.
Zawrócili i zjechali do schroniska na nartach. Ksiądz Grzegorz, Amelia i Foka
postanowili zanocować w Erzherzog-Johann-Hütte, schronie znajdującym się na 3454 m n.p.m, bo stamtąd mają bliżej na szczyt.
Niestety, nie wzięli ze sobą śpiworów, kuchenki, a z tego, co opowiadali nam Austriacy
wynikało, że wszyscy, którzy usiłowali tam spać, wracali w środku nocy do Stüdlhütte...
Jednak Polak potrafi. Mimo mrozu (minus 9 stopni) dzielna trójka przesypia noc,
nakryta dwudziestoma wilgotnymi kocami i folią NRC. Rano
jednak brakuje im sił, by iść dalej. Wracają do
schroniska i cały dzień odpoczywają.
Zastanawiamy się z Magdą, jak reszta grupy zareaguje na
naszą rejteradę. Ale Zbyszek, najbardziej doświadczony ze wszystkich (był przez rok na
Spitsbergenie i strzelał z magnum do białych niedźwiedzi, które go atakowały!),
chwali nas mówiąc, że góry to przede wszystkim umiejętność podejmowania rozsądnych decyzji.
- Każdy ma swój Mount Everest - uśmiecha się.
Wie, że dotarcie do schroniska było dla nas wielkim
osiągnięciem. W końcu weszłyśmy bez żadnego przygotowania na górę o 303 metry
wyższą niż Rysy!
Nasi na szczycie
Dalsze przygody dzielnych zdobywców znam tylko z opowieści.
Następnego dnia jeszcze przed świtem ksiądz Grzegorz i Amelia, czyli ci, którzy nie
mają nart, wyruszają na szczyt. Tez sposób poruszania się jest znacznie wolniejszy.
Reszta, czyli Zbyszek, Foka i Paweł mają ich dogonić w tym miejscu, w którym
wszyscy już zdejmują narty i zaczyna się wspinaczka.
Najtrudniejszy dla wszystkich jest ten fragment, kiedy trzeba przejść kilkaset
metrów po stromej grani - po jej obu stronach rozciąga się
głęboka na kilometr przepaść. Poza tym panuje tam ogromny... tłok. Trzeba stać w długiej
kolejce na szczyt i uważać, żeby nie zaplątać
się w czyjąś linę.
Wreszcie następuje historyczna chwila. W środę 28
kwietnia 2004 roku o godzinie 12.40 pięciu śmiałków staje na szczycie Grossglocknera.
Ubierają koszulki z obornickim godłem, zatykają na szczycie flagę, obowiązek wobec
ojczyzny zostaje spełniony. Nie udało się co prawda zrobić tego zgodnie z
planem 1 maja, ale o tej porze roku pogoda bywa kapryśna i
niebezpieczna, należało więc wykorzystać dobrą
pogodę.
Mimo tej niezgodności i tak weszliśmy do Europy...
Zresztą - czy nie zawsze w niej byliśmy?
Justyna Pobiedzińska
(tekst ukazał się w gazecie NOWA, nr 18 (391),
4.05-10.05.2004)
od lewej: Zbyszek Górski, Artur Ludwig (vel Foka), Amelia
Pasternak, Magda Miernik, Paweł Pietkiewicz, ksiądz Grzegorz Skałecki,
foto - Justyna Pobiedzińska
|
Serwis prasowy nr 93
10-21 maja 2004
|